2009/08/16

EVENT WEEKENDU: Madonna, adopt me!



Mija doba od zakończenia (nie)sławetnego koncertu, a emocje wciąż nie opadają.
Nie sposób wręcz rozmawiać o czymś innym, niż Królowa Popu, a z rozmów wyłania się powoli całościowy obraz występu.

Żeby nie zanudzać, oto queertunesowe refleksje w skrócie:

Bilety:
swobodnie dostępne w dniu koncertu, jeszcze godzinę przed rozpoczęciem koniki machały karteczkami przy wejściu. Kto sprytniejszy, zakupił tani bilet około 16.00, by dwie godziny później zaklepać miejsce pod samą sceną. Histerie na punkcie zakupu w pierwszą noc sprzedaży jawią się w tym kontekście jako przekomiczne.
Wejście: wrażenia różne. Chwilami zatory, chwilami bardzo sprawne, kontrola bagażu niemal zerowa. Największy żal - tylko jedno wejście, można było spokojnie obsłużyć te tłumy kilkoma. Informacja też nieszczególna, skoro ludzie byli zawracani kawał drogi tylko dlatego, że muszą po wejściu pobrać jeszcze stosowną do sektora opaskę na przegub.
Trybuny: stosunkowo daleko od sceny, co nawet VIPy odczuły na własnej skórze.
Scena: Pierwsze wrażenie - mała. Niestety, w trakcie show potwierdziło się w pełni. To samo dotyczy niestety rozmiarów telebimów. Zwisające po bokach szmaty z symbolem "M" mimo cekinków powiewały jak tandetne zasłonki. Kto naoglądał się rozmachu Confessions Tour, mógł się poczuć zawiedziony.
Support: celowo nie podamy ponownie światowego nazwiska pana, który całkowicie się zbłaźnił, puszczając doskonale znane remiksy innych. I po co, skoro publika już się nieco rozgrzała, była komu jeszcze potrzebna godzinna przerwa przed wejściem Gwiazdy Wieczoru...?
Pogoda: po pół godzinie koncertu gwiazdy świeciły już nad głowami publiki jak się patrzy. Niestety, temperatura gwałtownie spadała, co zaowocowało zmarzliną na trybunach i przeziębieniami u skaczących.
Nagłośnienie: bardzo przyzwoite. Czysty dźwięk, słyszalne wszystkie warstwy muzyczne, także pod kątem z trybun. Chociaż, jak się słyszy, dla niektórych nawet w strefie golden circle i tak było nieco... za cicho.
Timing: niezły. M. ostatecznie zaczęła o 21.25, plasując się pomiędzy oficjalną 21.00, a 21.45, którą w porywach anonsował TVN. Koncert trwał bez kilku minut całe dwie godziny.
Strona wizualna: Doskonałe zastosowanie technologii, zwłaszcza na tak małej scenie. Mnóstwo świetlnych elementów, rozmontowywanych i przesuwanych, czasami stających się wręcz elementami choreografii. Doskonałe pomysły na wprowadzenie na scenę Wielkich Nieobecnych: Timbalanda czy Justina T. Wszechstronne zastosowanie poruszającej się w pionie, świetlistej tuby, w której znikała i pojawiała się tak Madonna, jak i przedmioty rozmiarów fortepianu.
Strona muzyczna: większość kawałków w nowych aranżacjach, co zwykle niestety nie zrobiło im dobrze. Koszmarna wersja La Isla Bonita (nie przez Cyganów, którzy porwali publikę chwilę później). Bardzo na plus: Like A Prayer, Frozen. Całkowity brak kawałków z Confessions on the Dancefloor. Generalnie dowód na to, jak genialnie sprawdził się aranżer poprzedniego tournee, Stewart Price.
Cyganie: w większości recenzji światowych - najsłabsza i najbardziej odstająca sekwencja show. Polską publiczność rozbujali pięknie, zwłaszcza swoim numerem bez udziału Madonny, co mówi samo za siebie.
Publiczność: w ogromnej większości statyczna, co doskonale widoczne było z trybun. Poza szaleństwami w oświetlonej na fioletowo strefie przyscenicznej, masy ludzkie stały zupełnie nieruchomo. O trybunach nie wspominamy, bo one w ogóle nie prowokują do tanecznych szaleństw. Tłum ożywił się zaledwie kilka razy: przy wstawce poświęconej ś.p. Jacksonowi, gdy Magde apelowała clap you hands, oraz podczas zejścia M. do publiczności czy m.in. Ray of Light.
Efekty świetlne: oczywiście doskonale zsynchronizowane. Obecność pod samą sceną nie pozwalała na ogarnięcie całości, tymczasem nieruchome morze głów publiczności także stanowiło ważny element kompozycji - światła reflektorów układały się na widowni w piękne wzory, które stanowiły dopełnienie wydarzeń w pudle sceny. Te zresztą też ujawniały swą urodę i zamysł artysty dopiero z odległości - co z bliska wyglądało jak tysiące migających żarówek, z daleka składało się na idealny obraz płomieni lub strumieni wody.
Dramaturgia: Wszystkim zorientowanym doskonale znana i - co akurat smuci - doskonale przewidywalna. Kiedy pojawi się klip z Brit, kiedy w tle zaśpiewa Annie Lennox, kiedy Madonna zacznie się tarzać, a kiedy wyciągnie skakankę. Spontana na scenie wyreżyserowana do najmniejszego drgnięcia, może dlatego drgnięcia darowała sobie publiczność.
Choreografia: w dużej mierze oparta na charakterystycznym miotaniu się w pionie i poziomie, z zarzucaniem włosów na prawo i lewo. Naliczyliśmy też sporo ocierań i rozkroków, ale to przecież też wiadomo. Artystka w doskonałej kondycji ruchowej, doskonale słyszalnej w momentach, gdy śpiewała na żywo.
Highlights: dla Redakcji najbardziej poruszająca była sekwencja folkowa (co zaskakujące, bo nie znosimy takiej muzyki), zwłaszcza, że zaraz po nim nastąpiła najbardziej 'warszawska' część koncertu, z osławionym już przez wszystkie redakcje odśpiewywaniem sto-lat oraz osobistym podziękowaniem i 'zwierzeniem' piosenkarki, zwieńczonym zaskakująco miłym wykonaniem You Must Love Me.
Kto jeszcze nie wie, o czym mowa, proszę bardzo:


więcej jutubek z koncertu


Za najdowcipniejsze wydarzenie uznajemy prośbę jednego z widzów, ADOPT ME!, wyartykułowaną na jednym z urodzinowych serc, a widoczną na telebimach przez kilkanaście sekund. Sarkastyczno-błagalny ton nagrodzony został oklaskami.
Poruszająca okazała się także sekwencja, nawołująca do zastanowienia się nad wszelkim złem tego świata. Smutne tylko, że te parę minut wypadło akurat pod nieobecność Głównej Aktorki na scenie. Takich momentów było więcej.
Wpadki: zasadniczo nie odnotowano, poza zgaśnięciem na 2 minuty telebimu na tylnej ścianie sceny po problemach technicznych z obrazem. Pomyłkę artystki, przekonanej że wciąż jest w Czechach, sprostowano już w fazie prób.
Powrót: podobno koszmarny. Kto nie załapał się na pierwsze tramwaje i autobusy, względnie nie złapał taksówki, tkwił na Bemowie nawet do trzeciej w nocy.
Wrażenie ogólne: na wskroś profesjonalne, co niestety oznacza również, że przewidywalne widowisko. Światowy poziom, najwyższe technologie, koszmarny wysiłek wykonawców. W tej tanecznej miotaninie i galopującej paradzie remiksów, zabrakło nieco spontany i emocji. Te można było poczuć zapewne jedynie wdychając woń spływającego w pocie czoła podkładu Madonny pod samiuśką sceną. Niestety, piski zachwytu stamtąd nie dotarły zbyt daleko.
Peep! by QueerPop

    Prześlij komentarz